Skrócony artykuł z Rzeczpospolitej z dnia 01.07.2006
Marcin Zamoyski to jedyny polski arystokrata, który nie tylko wrócił na swoje, ale zaczął też uprawiać ziemię,
jak jego przodkowie. Nie w smak to ponoć zamojskim działaczom PSL. JACEK KRZEMIŃSKI
NIE WIADOMO, JAK GO OKREŚLIĆ. Ziemianinem, jak nazywano jego dziadków? Farmerem? A może działaczem? Bo przecież założył
Zamojskie Towarzystwo Rolnicze, skupiające najlepszych gospodarzy z okolicy, kieruje wieloma miejscowymi organizacjami.
Jest szefem zamojskiego aeroklubu, wojewódzkiego oddziału Polskiego Komitetu Pomocy Społecznej, prezesuje dwóm fundacjom.
Na dokładkę stara się o zwrot części dawnych rodzinnych włości m/i pałacu w Klemensowie. Czy wciąż farmerem?
Odpowiedź pojawia się, gdy Zamoyski prowadzi mnie do swojej chlewni. Panujący tam niezbyt przyjemny zapach nie robi na
nim najmniejszego wrażenia.
- Lubię świnie - deklaruje Zamoyski, z wykształcenia historyk, wcześniej przez lata operator filmowy. - To mądre zwierzęta.
Dla przykładu: nie narobią tam, gdzie leżą. Do załatwiania potrzeb fizjologicznych mają osobny kąt. Wszystkie zastrzyki naszym świnkom robi moja żona, która jest weterynarzem. I ja.
Po tym wstępie Zamoyski, człowiek bądź co bądź z rodziny hrabiowskiej, zaczyna przechadzać się od boksu do boksu i pokazuje
kolejne świnie, jak eksponaty w muzeum.
Przy pierwszym boksie mówi: - Ten pan knurek to polska rasa zwisłoucha, świnie tej rasy mają sporo tłuszczu, więc kryje się
je bardziej mięsnymi odmianami.
Przy drugim, wypełnionym łaciatymi osobnikami: - Te słyną ze znakomitego mięsa. Polska rasa puławska.
Przy trzecim: - A to rasa francuska, Pietrin. Od tych świnek odbierałem porody, bo przychodzi im to trudniej niż innym rasom.
Wie pan, jaka to radość, gdy taki prosiaczek się urodzi? Jaki on ma zapach! Rozmasuje mu się serce, dmuchnie i sam do
cycka mamusi leci. Piękna chwila!
W okolicy zwykli ludzie nazywają go hrabią, z przekąsem. Lokalni urzędnicy - przedsiębiorcą rolnym. On sam czuje się po
prostu rolnikiem. Z początku pracownicy Zamoyskiego nie mogli patrzeć, jak ich pryncypał wsiada na traktor albo bierze do
ręki jakieś narzędzie.
- On ma rolnictwo we krwi. Dochodzi w plonach do zachodnioeuropejskiego poziomu. To nie on powinien bać się konkurencji
unijnych producentów, ale oni jego - przekonuje Wiesław Gryn, rolnik z dziada pradziada, właściciel 150 hektarów pod
Grabowcem, znajomy arystokraty-farmera.
Tomasz Pańczyk, wójt gminy Sułów, w której leży farma Zamoyskiego, przyłącza się do tych pochwał: - Pan Marcin ma dwa razy
wyższą wydajność plonów od innych tutejszych rolników. Człowiek, który jeszcze niedawno nie wiedział nic o uprawie ziemi.
Ja go podziwiam.
Gospodarstwo Zamoyskiego, największe w powiecie, specjalizuje się w pszenicy, burakach cukrowych i jęczmieniu browarnym.
A ten ostatni, co dobrze wiedzą wtajemniczeni, to w rolnictwie wyższa szkoła jazdy.
NA STOŁKACH Marcin Zamoyski mieszka w Zamościu. Gdy wracamy z jego gospodarstwa w Michalowie, co chwila pokazuje coś przez
szybę samochodu. - Tu była nasza niewielka wytwórnia oleju - mówi, gdy mijamy budynki Zakładów Tłuszczowych w Bodaczowie.
- Po prawej stronie resztki dawnego folwarku Zawada, po lewej folwark Płoskie...
I tak już do samego Zamościa. Wzdłuż i wszerz byłe włości Zamoyskich. I jak tu się dziwić, że wnuk właściciela tego majątku
chciał tutaj wrócić?
Był przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Wybierano prezydenta miasta. Nowi, niekomunistyczni radni chcieli,
żeby został nim Jan Zamoyski. Jak wspaniale by to wyglądało: po latach zakłamywania historii i niszczenia tradycji ojcem
miasta zostaje potomek człowieka, który ów gród wybudował. Jan Zamoyski powiedział jednak, że na objęcie takiego stanowiska nie pozwala mu wiek. Wtedy radni zwrócili się z tą samą propozycją do jego syna.
- I ja tę ofertę przyjąłem, choć żyłem jeszcze zupełnie innymi sprawami - mówi Marcin Zamoyski.
W głosowaniu Rady Miejskiej, mającym wybrać prezydenta, wygrał z dwoma kandydatami, wysuniętymi przez "Solidarność" i
Komitet Obywatelski.
W ten sposób zaczęła się jego kariera urzędnicza. Po prezydenturze objął funkcję przewodniczącego Rady Miejskiej,
a jeszcze później wojewody zamojskiego. Z tej ostatniej został odwołany przez peeselowskiego prezesa URM Michała Strąka.
Był to w jego życiu moment przełomowy.
- Zastanawiałem się, czy nie wrócić do Warszawy - opowiada. - Ale pomyślałem sobie: od nowa bić się o miejsce na rynku?
Tak się jakoś złożyło, że akurat w tym samym czasie ogłoszono przetarg na kupno albo dzierżawę dwóch pegeerów: w Michalowie
i Jarosławcu. Były to dwa jedyne dawne folwarki Zamoyskich nierozparcelowane po wojnie na cele reformy rolnej.
- Coś mnie wtedy tknęło, że powinienem w tych przetargach wystartować - mówi Zamoyski. - Gdy mój ojciec o tym usłyszał,
stwierdził, że zwariowałem. Perswadował: rolnictwo już przed wojną było mało dochodowe.
Lecz on się uparł. Przetarg na pegeer w Jarosławcu przegrał, wygrał za to Michalów.
- Dobrze by się wtedy stało, gdyby wziął i Jarosławiec. Bo on by go pewnie nie zmarnował tak jak ci, którzy go wydzierżawili. Co dziś zostało z tego pegeeru! Wszystko zniszczone, przykry widok - oburza się Stanisław Balasa, zarządca gospodarstwa Zamoyskiego.
Dlaczego go to tak bardzo obchodzi? Dlatego, że sam przez lata był dyrektorem w różnych pegeerach, a ostatnim, któremu
szefował, był właśnie Jarosławiec. Gdy ów pegeer trafił w prywatne ręce, nowi szefowie, wbrew zapisom w umowie, zwolnili
wszystkich pracowników. Balasa został bez pracy. Ktoś go zarekomendował Zamoyskiemu. Tak został zarządcą w Michalowie.
- Miałem szczęście - uważa Balasa. - Byłem kiedyś na spotkaniu absolwentów Akademii Rolniczej z mojego rocznika.
Spotkałem wielu kolegów, którzy kierowali pegeerami. Większość na rentach, tacy jakby przygaszeni. A ja dopiero teraz
mogę się zawodowo wyżyć, lepiej wykorzystać moją wiedzę i doświadczenie. Bo pan Zamoyski jest otwarty, chce się uczyć,
słucha.
Za pegeeru Balasa nie miał tej swobody. A to sekretarz partii nad głową, a to związki zawodowe, z którymi trzeba było
konsultować każdą decyzję. - Miałem pijaka, łobuza i nie mogłem go wyrzucić, bo był członkiem partii - opowiada Balasa.
- Wtedy każdy lubił udowadniać, że dyrektora się nie boi, że ma mocniejsze plecy - potwierdzają chórem Jerzy Jurkiewicz
i Ryszard Sobczyk, kiedyś pracownicy pegeeru w Michalowie, teraz zatrudnieni w gospodarstwie Zamoyskiego.
Obydwaj nie wspominają pegeerowskich czasów zbyt dobrze.
- Nie ma czego żałować - twierdzi Sobczyk. - Jeden pracował, drugi się obijał. I ten drugi tyle samo albo nawet więcej
dostawał. Tutaj, u pana Zamoyskiego, tej zawiści nie ma, że ten zrobił więcej, a tamten mniej. Bo wszystko jest na logikę,
każdy wie, co ma zrobić, obijać się nie może.
Jurkiewicz jest podobnego zdania: - Organizacja pracy lepsza niż za pegeeru. Wtedy dziesięciu kierowników mieliśmy.
Jeden przyszedł i powiedział: "Róbcie tak". Drugi się zjawił i mówił: "Nie, róbcie inaczej". Trzeci opieprzał:
"Co to jest? To trzeba zmienić".
Nie było kogo zapytać, jak powinno być naprawdę, bo dotrzeć do dyrektora graniczyło z cudem. Czasem pojawił się,
poklepał po ramieniu, a i tak, uważa Jurkiewicz, swoje pomyślał. Co go obchodził taki tam robotnik, przecież to było panisko,
otoczone sztabem urzędników, zajmujących w Michalowie pokaźny biurowiec.
- A teraz za całe biuro jest jedna osoba: pan Zamoyski. Przyjdzie i powie wprost, co do nas ma. Wolę coś takiego niż to
wcześniejsze kręcenie. Pod koniec pegeeru tak nas zwodzili z płaceniem, tak mydlili oczy przepisami, że nikt nie wiedział,
o co chodzi. I zrobiliśmy strajk - mówi Jurkiewicz.
Sprawa zwrotu pałacu jest w toku.
JAŚNIE PAN MNIE ZBURCZAŁ. Pałac w Klemensowie to obraz nędzy i rozpaczy. Ze ścian sypią się tynki, gonty spróchniały
ze starości. Starostwo nie ma nawet na to, żeby zatkać wszystkie dziury w dachu. Zatyka je na raty.
- Ta budowla musi mieć gospodarza z pieniędzmi, a to się nie stanie, póki jej nie oddamy - uważa wójt Pańczyk.
Zygmunt Krasny, dyrektor domu opieki mieszczącego się w pałacu, podziela tę opinię: - Pałac nie nadaje się na taki dom.
By go doprowadzić do standardu właściwego dla takich placówek, wiele trzeba by w nim zmienić, na co z kolei nie pozwoliłby
konserwator zabytków. Skoro należał do Zamoyskich, niech do nich wróci.
Krasny jest rozkochany w pałacu i otaczającym go parku. Jego syn pisze doktorat z historii sztuki, zamiłowanie do tej
dziedziny przejął po ojcu. - Wcześniej lata całe pracowałem w komunalce, ale uznałem, że człowiek nie powinien zajmować
się tylko śmieciami i kupami. Dlatego zainteresowałem się sztuką - tłumaczy dyrektor Krasny, pokazując herb Zamoyskich
nad drzwiami, piękne, marmurowe kominki, bibliotekę z dziewiętnastowiecznymi meblami. - Wnętrza prawie nie zostały zmienione.
I póki ja tu jestem, nie pozwolę na żadne przeróbki.
Gdy wychodzimy z pałacu, natykamy się na Marcina Zamoyskiego, który przywiózł tutaj znajomych. Zamoyski krzywo na nas patrzy.
Widać, że ma z Krasnym na pieńku. - To pan zamurował kominki. To pan remonty bez zgody konserwatora robi. To pan - zaczyna
rzucać oskarżenia pod adresem dyrektora. Krasny nie odpowiada na zaczepki Zamoyskiego i w milczeniu idzie dalej.
Gdy nieoczekiwanie natykamy się na wójta Pańczyka, dyrektor żali się: - Jaśnie pan mnie zburczał.
- Mnie też zburczał. Ale odpowiedziałem mu: nie krzycz, bo cię do pałacu nie wpuszczę, jeszcze nie jest twój - śmieje się
wójt.
Dyrektora Krasnego to nie pociesza. W gabinecie daje upust frustracji: - Tu wcześniej był przez wiele lat dom dziecka
prowadzony przez siostry zakonne. To one zamurowały kominki. Ale można je odkryć. Remonty? Wymieniliśmy kawałek podłogi,
bo zapadła się ze starości. Jestem tutaj dyrektorem dopiero parę lat, a pan Zamoyski wszystko zrzuca na mnie. Jak bym - tu Krasny gryzie się w język.
Czy chciał powiedzieć: Jakbym ja mu ten pałac zabrał?
Mina dyrektora wskazuje, że wolałby zmienić temat. Wracam więc do kwestii domu opieki mieszczącego się w pałacu. Niedawno
wójt Pańczyk zaproponował, żeby przenieść dom do którejś z czterech zlikwidowanych w gminie szkół. Odpowiedź powiatu
brzmiała: te budynki są za małe.
Dyrektor Krasny ma jednak sposób na to, żeby pałac opuścić i oddać go Zamoyskim.
- Istnieje koncepcja, żeby ograniczyć liczbę pensjonariuszek w naszym domu prawie o połowę, bo jest mniejsze zapotrzebowanie
na miejsca. Wtedy łatwiej byłoby tę placówkę przenieść. Albo pomieścić nasze podopieczne w innych domach opieki. Odkąd
mówi się o zwrocie pałacu, traktujemy to lokum jako tymczasowe.
SOŁTYS DUMA. Biały, zadbany dom Andrzeja Kawuchy, sołtysa Michalowa, stoi przy błotnistej, grząskiej drodze. I sołtys,
choć pytam go o Zamoyskiego, od tej drogi zaczyna rozmowę: - Gmina nie chce dać pieniędzy, żeby tę drogę utwardzić.
Mówię: Wójcie, to na materiał chociaż dajcie, resztę sami zrobimy. Ale i tego nie dało się wyprosić.
Co ma piernik do wiatraka? Ano ma. Sołtys słyszał, że gospodarstwo Zamoyskiego jest na kilka lat zwolnione z podatków.
- A może z tego, co miał zapłacić, drogę by wybudował - duma sołtys.
- Chciałem sprawę tych podatków sprawdzić, ale w urzędzie powiedzieli, że nie wolno im nic powiedzieć - relacjonuje Kawucha.
- Po co ta tajemnica? Żeby było jak przed wojną, że chłop nie ma nic do gadania? Żeby ludzie gadali? Już mają za złe
panu Zamoyskiemu, że z wójtem tak się zakolegował. Ale on chyba wszędzie ma chody. Kiedy biskup do naszej parafii
przyjechał na wizytację, jechał razem z nim bryczką.
Jak to jest naprawdę z tymi podatkami? Gminni urzędnicy wyjaśniają, że Zamoyski skorzystał tylko z kilkuletniej,
ustawowej ulgi w podatku rolnym, przysługującej każdemu, kto kupuje gospodarstwo albo je powiększa. Gmina nie straciła
na tym ani grosza, bo owe ulgi zwraca samorządom państwo.
Kawusze to humoru chyba nie poprawi. Ma żal o wiele spraw. Że, jak mówi, na prace przy pałacu w Klemensowie idą
samorządowe pieniądze, a przecież pałac ma być oddany ("Oddać i niech Zamoyski go remontuje"). Że Zamoyskiego we wsi
prawie nie znają, że nie zjawił się nawet na jednym zebraniu wiejskim. Na tych zebraniach omawia się przecież sprawy
ważne dla Michalowa. Pytam, czy sołtys zapraszał na nie Zamoyskiego. Nie, nie ma z nim żadnego kontaktu, znają się tylko
z widzenia. Ale przecież ogłoszenia o zebraniach wisiały.
- Jakby porozmawiał z nami, inne byłoby podejście - uważa Kawucha.
Sołtys chce pokazać się jako prawdziwy gospodarz: obwieźć po wsi i pokazać, co jest jeszcze do zrobienia, a co już zrobione.
Jeżdżąc po wsi, nie sposób nie zahaczyć o popegeerowskie osiedle. Znają tutaj sołtysa i szanują, choć mieszka w chłopskiej
części wsi, którą byli pegeerowcy mają za coś gorszego od swego osiedla.
I jak w chłopskiej części wsi nikt o Zamoyskim nie chciał gadać, zasłaniając się niewiedzą, tutaj chętnych do rozmowy nie
brakuje.
- Odgrodził się siatkami od nas, jakbyśmy jaką zarazą byli - mówi młody chłopak na rowerze.
- Działki nam pozabierał po drugiej stronie drogi, że to niby teraz jego. Mówił, że pastwisko chce tam zrobić, a nic nie
zrobił, chwastami to zarosło i stoi bez pożytku żadnego - rzuca stara kobieta z chustką na głowie.
- Złodziejem mnie nazwał, jak kijek do grochu w jego zagajniku sobie urwałem. A on całe drzewa wycina.
- Chciałem niedawno zwiedzić pegeer, bo w końcu tyle lat się tam pracowało. A Zamoyski mnie wygnał, powiedział:
To prywatna posesja.
Pytam moich rozmówców o nazwiska. I nagle wszyscy milkną. Tylko jeden się odważa:
- Pisz pan: Władysław Kowalczyk, od 1951 roku w pegeerze, teraz na emeryturze. Pasiekę miałem na pegeerowskich gruntach.
Raz chwasty tam wykaszam, zjawia się Zamoyski i pyta: Czyje to teraz jest? Odpowiadam: Kupię ten grunt od pana. On na to:
Pieniędzy mi nie trzeba. Pasiekę musiałem zwinąć.
- Cicho, stary, co będziesz gadał - wtrąca się zaniepokojona żona Kowalczyka. - Jeszcze cię Zamoyski zamknie.
- Nie zamknie. Teraz jest demokracja. On był pan, ale przed wojną. Teraz my mu równi, wedle prawa.
Kowalczyk, tak jak inni byli pegeerowcy, twierdzi, że Zamoyski doprowadził gospodarstwo, w którym oni kiedyś pracowali,
do ruiny. - Gospodarz wielki, a świetlica, gdzie kawiarnia piękna była, niszczeje. To samo biurowiec, warsztaty,
suszarnia chmielu, wszystko puste - wylicza.
Gdy wjeżdża się do gospodarstwa Zamoyskiego, w pierwszym momencie człowiek ma ochotę zgodzić się z byłymi pegeerowcami.
Nie najlepiej to wygląda, budynki jakby zaniedbane, tynki odpadają, maszyny nie najnowsze. Lecz prawda o gospodarskich
umiejętnościach Zamoyskiego jest ukryta gdzie indziej.
- Ta prawda leży w ziemi - mówi Wiesław Gryn. - Tam, w przyszłych plonach, są pieniądze. Dużo było takich, co wydzierżawili
pegeery, pokupowali piękne, zachodnie maszyny. I gdzie oni teraz są? Pan Zamoyski nie zrobił tego błędu, inwestował
w produkcję. Budynki i maszyny powinny być na końcu.
- Na razie wszystkie zyski pochłaniają raty za spłatę gospodarstwa - tłumaczy Stanisław Balasa, zarządca gospodarstwa
Zamoyskiego. - Ale jak się komuś wydaje, że od nowych maszyn albo od ładnych budynków plony mu się zwiększą, niech
rolnictwem lepiej się nie zajmuje.
Stanisław Prokopczyk, radny z Michalowa i jeden z ostatnich dyrektorów pegeeru, który później wykupił Zamoyski,
przyznaje: - Pola to on ma elegancko obrobione. Nie ma drugiego takiego rolnika w okolicy. To gospodarstwo ma w jego
rękach przyszłość. A stosunek Zamoyskiego do wsi? Że nie wpuszcza na swoje? Ma rację. Że go nie znają? Przecież nie
będzie chodził od domu do domu i wódkę stawiał, żeby go polubili. Ja nie mam zastrzeżeń. Jak powiedzieliśmy, że będziemy
robić chodnik, obiecał, że podeśle nam spychacz do wyrównania pobocza.
- Jacek Krzemiński